Za chwilę wejdziemy w drugi miesiąc kwarantanny. Od połowy marca wdrażam w życie połączenie ognia z wodą, swoistego oksymoronu: łączenia pracy zdalnej z opieką nad dzieckiem. Gdy na początku kwarantanny radiowi spikerzy co i rusz mówili: „mamy teraz dużo czasu na czytanie książek i oglądanie zaległych seriali”, ja pukałam się w głowę i uśmiechałam się nieco cynicznie. To musiał wymyślić albo singiel albo ktoś w wieku przedemerytalnym z odchowanymi dziećmi.
Do niedawna miałam poczucie, że każdy dzień powszedni to ciągła walka z sobą i rzeczywistością. Jak być wydajnym pracownikiem, nie zawalać terminów, a jednocześnie być dobrą mamą, która jest uważna, cierpliwa, trzyma się ustalonych zasad i ma czas dla dziecka? Energicznej czterolatki, która łaknie mojego zainteresowania, towarzyszenia w zabawach, czytania książek i wspólnego uczenia się literek. Łączenie pracy z opieką nad dzieckiem 24 godziny na dobę to ekstra klasa. To się nie może udać w stu procentach. Zawsze ktoś jest stratny. I wcześniej czy później pojawia się frustracja.
Czytam o matkach, które nastawiają budzik na 5 rano, by o świcie popracować, bo po śniadaniu ich dzieci (i one same) wchodzą w tryb nauczania zdalnego. Nie należę do skowronków, więc łatwiej jest mi nadrabiać zaległości wieczorem, gdy moja mała łowczyni przygód smacznie śpi. W tej nowej rzeczywistości układamy nasze relacje na nowo, a ja w którymś momencie stwierdziłam, że muszę odpuścić. Jeśli tego nie zrobię, to wcześniej czy później wyląduję na psychoterapii.
Sporo o tym rozmawiam z bliskimi i dalszymi koleżankami, które też są mamami. Chyba najlepiej ujęła to jedna z nich: „daj sobie spokój. Przestań ciągle zadręczać się tym, jaką jesteś matką i pracownikiem. Nie da się wszystkiego zrobić samemu. Rób to, co możesz, na ile masz możliwości. Czasem po prostu odpuść”.
Moje opuszczanie polega na tym, że zakładam sobie każdego dnia minimum, które chcę (i muszę) zrealizować. Praca, opieka nad Zu i „odrabianie” zadań, które nadsyłają ciocie przedszkolanki, wyjście do ogrodu (nawet, gdy pada deszcz). Każda matka wie, że do tego dochodzą niby prozaiczne czynności typu przyrządzanie posiłków, zmywanie naczyń czy ogarnianie domu. Słowem, pochłaniacze czasu i energii. Jeszcze do niedawna mając świadomość, że nie realizuję planu maksimum byłam zestresowana i czasem kładłam się spać z uczuciem ucisku w klatce piersiowej. To był sygnał, że nie jest dobrze. Przeanalizowałam nasz rozkład dnia i stwierdziłam, że muszę odpuścić. Zluzować własne zasady, pójść sama ze sobą na kompromis.
Teraz, gdy mam zebranie zespołu online (a S. nie ma akurat w domu) odpalam Zu bajki na YouTubie i zerkam przez ramię. Całą godzinę! To było wcześniej nie do pomyślenia:) Sprzątanie bałaganu po licznych zabawach Zu zostawia(my) na koniec dnia. Wiem, że nawet będąc w ferworze super pilnych zadań projektowych czasem muszę odłożyć wszystko na bok i na pół godziny usiąść z Zu, by poczytać jej bajki albo porysować z nią. Dziecko uczy dyscypliny i doceniania czasu. Czasem odpuszczam i wychodzimy do ogrodu wcześniej niż miałam to w planach. Zresztą, gdyby nie ogród byłoby słabo, bardzo słabo… On pozwala mojej małej poszukiwaczce przygód uwolnić energię i dotlenić się.
Weekendy staramy się spędzać w lesie. Czasem jest to las oddalony o kilka minut jazdy samochodem (ostatnio spacerowaliśmy po Lesie Młochowskim), czasem jedziemy znacznie dalej, np. do Bolimowskiego Parku Krajobrazowego czy Kampinoskiego Parku Narodowego. Po porządnym śniadaniu zabieramy wałówkę, kurtki przeciwdeszczowe, lustrzankę i pakujemy się do auta. Pół dnia spędzone na łonie przyrody redukuje cały ten tygodniowy stres i sprawia, że ładujemy akumulatory na kolejne trudne dni.
Moje odpuszczanie to też próba wyrwania choć godziny tylko dla siebie. Oczywiście zdarza się to wyłącznie późnym wieczorem. Zabieram stęsknionego za spacerem psa na smycz i uskuteczniamy marszobieg w wyludnionej okolicy. Kwadrans wystarczy, by przewietrzyć głowę, nabrać dystansu. A zwykle jedynymi stworzeniami, które spotykamy są jeże kręcące się w pobliżu opuszczonych działek i smutne psy, które tkwią przy swoich budach podając sobie sygnał do szczekania.
Znajdowanie chwili dla siebie to również przeczytanie choć kilku stron książki (od początku izolacji kupiłam chyba ze trzydzieści książek, dla siebie, dla Zu i rodziców, więc mamy co czytać). To obróbka zdjęć, które czekają na twardym dysku. To wreszcie obejrzenie dobrego filmu w weekend u boku S. Drobne rzeczy, które cieszą tak jak nigdy wcześniej.
A dzisiejszy przepis (super łatwy w przygotowaniu) dedykuję dzielnym mamom, które łączą pracę z opieką nad dziećmi, 24h/dobę. Jesteście wielkie!
PUDDING Z TAPIOKI Z MUSEM GRUSZKOWYM
Ajka Za chwilę wejdziemy w drugi miesiąc kwarantanny. Od połowy marca wdrażam w życie połączenie ognia z wodą, swoistego oksymoronu: łączenia pracy… bez glutenu Matczyne odpuszczanie i błyskawiczny pudding z tapioki z musem gruszkowym European DrukujSkładniki
- 3/4 szklanki tapioki
- 3/4 szklanki mleka kokosowego
- 1/2 szklanki wody
- 1 łyżka cukru brzozowego lub miodu
- 150 ml jogurtu kokosowego (wegańskiego)
- 2 średnie gruszki
- 1/2 łyżeczki soku z cytryny
- garść ulubionych bakalii i orzechów do dekoracji
Instrukcja
Tapiokę umieszczamy w rondelku o grubym dnie i zalewamy ją mlekiem kokosowym i wodą. Pozostawiamy na godzinę. Po tym czasie gotujemy tapiokę przez około 15 minut, aż ziarenka staną się przezroczyste. Zestawiamy z ognia, lekko studzimy i dodajemy cukier lub miód.
Gruszki obieramy, kroimy na kawałki i miksujemy na mus z dodatkiem soku z cytryny.
Tapiokę przekładamy do miseczek, dodajemy jogurt kokosowy, następnie mus gruszkowy, a na końcu dekorujemy bakaliami i orzechami.
Smacznego:)
Notatki
Użyłam tapioki z dodatkiem rośliny zwanej pandan, która nadaje jej jasnozielony kolor.