Algierska szakszuka i konkurs Kukbuka

przez Ajka

Internetowe wydanie Kukbuka wywołało do tablicy moją kulinarną pamięć.

Na hasło: ugotujcie coś, co przypomina wam najwspanialsze wakacje albo krótki wypad w nieznane na śniadanie przyrządziłam szakszukę na sposób algierski. O szakszuce pisałam już na blogu: https://gazdowanie.wordpress.com/2014/07/05/szakszuka-z-kukbuka/, podobnie o mojej podróży w nieznane, czyli do Algierii: https://gazdowanie.wordpress.com/2014/07/12/kuskus-na-sposob-algierski/

Kiedy myślę o tym afrykańskim kraju, który jest głęboko osadzony w kulturze śródziemnomorskiej, to w temacie kulinariów do głowy przychodzą mi trzy rzeczy: kuskus, daktyle i bagietki. Kuskus jada się w każdym z krajów Maghrebu, daktyle to jeden z flagowych towarów eksportowych Algierii, a pszenna, chrupiąca bagietka to… pozostałość po dominacji kolonialnej Francuzów. I Algieria jest takim właśnie tyglem, nie tylko w kwesti kulinariów.

Jeśli chcecie posłuchać drugiej części mojej algierskiej opowieści, to zapraszam do lektury. Tradycyjnie dorzucam garść zdjęć z tamtego czasu. I przepis na szakszukę na sposób algierski: z papryką i piekielnie ostrą harissą.

14 marca 2011 r.
Drugi dzień w Algierii, a konkretnie w Tizi-Ouzou, sercu berberyjskiej Kabylii. Jestem pod wrażeniem tego, co ma tutaj do zaoferowania przyroda, lecz bardziej (pozytywnie) zadziwiają mnie ludzie, tutejsi mieszkańcy. Hasło, które ukułam po kilku spotkaniach z tubylcami, a które brzmi „Kabylczycy są bardziej gościnni niż Czeczeni” mówi samo za siebie. Prócz gościnności, „serca na dłoni” i wcale nie nachalnej chęci dowiedzenia się kim jesteś, skąd pochodzisz, co robisz, są bardzo radośni, spontaniczni i żywiołowi. Gdyby ten kraj nie był politycznie w tym miejscu, gdzie jest i w tym skomplikowanym układzie, w którym znajduje się obecnie, byłby niewątpliwie rajem – obok Egiptu, Maroka i Tunezji – dla turystów z bogatej Północy. Klimat rewelacyjny, ludzie gościnni, przyroda bardzo różnorodna. Zaledwie niecałe 50 km od Tizi-Ouozu rozciąga się pasmo górskie Djurdziura (odnoga Atlasu) chwilami do złudzenia przypominające granie Tatr Zachodnich.

Nawet dzisiejsza nieplanowana wizyta na posterunku policji z początku wyglądająca groźnie, pod koniec okazała się miłą pogawędką z tajniakiem – oficerem policji algierskiej. Trafiłam tam z moją nową kabylską koleżanką Mayą (studentką anglistyki na Uniwersytecie w Tizi-Ouzou).

Zaczęło się prozaicznie: na skrzyżowaniu wypatrzyłam na jednej z ulic słup, na którym uwite gniazdo miał… polski bocian! Tak się wzruszyłam (sic!), że nie mogłam się oprzeć uwiecznieniu tego swojskiego widoku na gościnnej afrykańskiej ziemi:) Wyciągnęłam aparat, pstryknęłam i… w tym momencie usłyszałam policyjny gwizdek. Policjantka kierująca ruchem na skrzyżowaniu gestykulowała i dawała mi sygnały dźwiękowe, by natychmiast podejść do niej. Maya wpadła w panikę, ja też w ułamku sekundy wyobrażając sobie jak odbierają mi moją ukochaną lustrzankę… za robienie zdjęć pod komisariatem policji (co sobie obie uświadomiłyśmy po usłyszeniu feralnego gwizdka…). Nagle jak spod ziemi obok nas wyrósł tajniak, który zaprowadził nas do jednego z pomieszczeń komisariatu. Po drodze zrobiłyśmy z Mayą furorę wśród zgromadzonej na komisariacie gawiedzi: miałam nieodparte wrażenie, że każdy chce nas zobaczyć i dowiedzieć się co tu robimy.

Posadzili mnie na krześle, kazali włączyć aparat i pokazać wszystkie zdjęcia klatka po klatce. Nie było ich wiele, a na końcu okazało się, że mam jakieś 5-6 zdjęć z Polski, na których uwieczniłam moich rodziców, brata i psa. Te ostatnie wzbudziły zainteresowanie policjantów i uśmiech na twarzach. Miałam ich w kieszeni! Potem dla formalności pokazałam paszport, obejrzeli moją algierska wizę, zapytali skąd jestem i co robię, a na końcu policjant uprzejmie ostrzegł, abym na przyszłość nie robiła zdjęć „w takich newralgicznych miejsca”. Wyprowadził nas z Mayą na ulicę, zatrzymaliśmy się przy ogrodzeniu komisariatu i nasz „przyjaciel tajniak” wspaniałomyślnie powiedział do mnie: „Teraz możesz zrobić zdjęcie bocianowi, proszę” (!). Podziękowałam po kabylsku mówiąc „Thanemirth”, pożegnaliśmy się, a my z Mayą ochłonąwszy po niespodziewanym stresie ruszyłyśmy na dalsze zwiedzanie miasta. Kiedy dotarłyśmy do Ojców na obiad i opowiedziałyśmy jaka przygoda nas spotkała, wzbudziłyśmy tym ogólny śmiech i żartobliwe komentarze.

21 marca 2011 r.

(…) Dojeżdżamy do klasztoru w Tibhirine. To stąd islamscy fundamentaliści uprowadzili w Boże Narodzenie 1996 r. siedmiu trapistów. Nikt nie wie co działo się z mnichami przez niemal dwa miesiące po uprowadzeniu. Aż do momentu, gdy ktoś podrzucił pod furtę klasztoru worek, w którym były odcięte głowy trapistów…
Jeden z trapistów, Christian, prowadził w tych krwawych czasach dziennik, który zachował się po jego śmierci. Zaczyna się tak: „Jeśli zdarzy się pewnego dnia – a może to stać się nawet dzisiaj – że padnę ofiarą terroru, który zdaje się ogarniać wszystkich obcokrajowców żyjących w Algierii, pragnę, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętały, że oddaję życie Bogu i temu krajowi. Uwierzcie, że jedyny Mistrz wszelkiego życia nie jest obcy nawet tak brutalnej śmierci. Módlcie się za mnie, niegodnego, tej wielkiej ofiary.[…] Moje życie nie jest bardziej cenne niż jakiekolwiek inne. Ale nie jest też mniej cenne”.

Po klasztorze i obejściu z gospodarstwem oprowadzał nas Francuz opiekujący się posesją. Opowiadał nam o tym, czym zajmowali się mnisi. Byli samowystarczalni: uprawiali ziemię, zajmowali się pszczelarstwem, a jeden z nich – brat Luc będący jednocześnie lekarzem – prowadził dla miejscowej ludności bezpłatną przychodnię. Posesję zaadoptowano na klasztor bodaj w latach trzydziestych ubiegłego wieku: wcześniej była tu winnica prowadzona przez francuskiego kolonizatora. Gdy przechodziliśmy z jednego do drugiego pomieszczenia czułam w sobie jakiś niepokój: te miejsca wyglądały tak, jakby zakonnicy opuścili je tylko na chwilę i niedługo mieli tu ponownie wrócić. Powrócić z długiej podróży…
Obok klasztoru, na terenie ogrodu znajduje się maleńki cmentarz, gdzie zostały pochowane szczątki trapistów (reszty ciał nigdy nie odnaleziono).

Droga z Tizi-Ouzou przez Algier do Ghardaï zajęła nam 14 godzin. 800 km. Algierczycy jeżdżą jak wariaci.

  23 marca 2011 r.

Na liczniku od początku naszej wyprawy mamy 815 km. Jedziemy na północ do Ouargli.

Zatankowaliśmy cały bak za 700 dinarów (litr benzyny kosztuje w całym kraju 22,60 dinarów). Za to uda nam się przejechać ok. 600 km. Nieprawdopodobne! Benzyna tutaj jest tańsza niż mleko i woda mineralna! Zatem za jakieś 5 euro pokonujemy bagatela 600 km (sic!).

26 marca 2011 r.

W każdym mężczyźnie jest pewien uroczy pierwiastek chłopięcy. Innymi słowy, w każdym mężczyźnie jest coś z chłopca. Trzeba tylko sprzyjających warunków, by ów chłopiec się uaktywnił.

W jaki sposób przejść przez algierską ulicę bez używania przejścia dla pieszych typu „zebra”? Pozdrowić kierowcę i wtargnąć przed auto powodując, że kierowca raptownie zahamuje. Przy czym ów kierowca nie zatrąbi na nas, ani nie przeklnie siarczyście. Taki zwyczaj:)

SZAKSZUKA NA SPOSÓB ALGIERSKI

Internetowe wydanie Kukbuka wywołało do tablicy moją kulinarną pamięć. Na hasło: ugotujcie coś, co przypomina wam najwspanialsze wakacje albo krótki wypad… podróże Algierska szakszuka i konkurs Kukbuka European Drukuj
Nutrition facts: 200 Kalorie 20 grams fat
Ocena 5.0/5
( 1 oceny )

Składniki

  • 4 jajka
  • 2 duże pomidory
  • 1/2 czerwonej papryki
  • 1/2 żółtej papryki
  • 1 cebula
  • 2-3 ząbki czosnku
  • kilka ziaren kminu rzymskiego
  • szczypta kurkumy
  • łyżeczka harissy
  • garść posiekanej natki pietruszki
  • oliwa
  • sól i pieprz

Instrukcja

Pomidory obieramy ze skórki, kroimy w kostkę, paprykę kroimy w paski. Cebulę i czosnek drobno siekamy.

Na patelni rozgrzewamy oliwę i podsmażamy 2-3 minuty cebulę i czosnek, następnie dodajemy pomidory i paprykę. Dusimy ok. 5 minut, aż warzywa puszczą sok. Dodajemy kmin rzymski i kurkumę, a następnie w pomidorowo-paprykowej masie robimy cztery wgłębienia, w które wbijamy jajka, które solimy i pieprzymy do smaku. Patelnię przykrywamy pokrywką i dusimy na małym ogniu ok. 5-7 minut aż białko jajek zetnie się do pożądanej przez nas konsystencji.

Patelnię zdejmujemy z ognia i posypujemy szakszukę natką pietruszki oraz dodajemy harissę.

Smacznego:)

Może polubisz także

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić komfort użytkowania. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuj Więcej

Polityka prywatności i ciasteczka